Przeszli niemal 200 kilometrów z Porto do Santiago de Compostela. „To co się dzieje w człowieku, trudno opisać, trzeba to przeżyć”

Hanna Popiołek z Ulatowa-Borzuchów (gm. Krzynowłoga Mała) wraz z synem Grzegorzem wybrała się w niecodzienną wędrówkę. Z portugalskiego Porto do hiszpańskiego Camino de Santiago przeszli pieszo 190 km. „To było niezwykłe przeżycie” – mówi nam pani Hanna.

 

Choć do tej pory, takie nietypowe pomysły mieszkanka Ulatowa-Borzuchów omijała szerokim łukiem, to nagle w jej życiu przyszedł czas na to, by z codziennej rutyny się wyrwać. Pewnego dnia kupiła bilet, spakowała plecak i razem z synem ruszyła na Camino de Santiago (droga świętego Jakuba). W ciągu ośmiu dni przeszli pieszo blisko 190 kilometrów – z portugalskiego Porto aż do hiszpańskiego Santiago de Compostela. – To było niezwykłe przeżycie. Czas, który zmienia człowieka – mówi dziś pani Hanna.

Do tej pory, jak przyznaje, w jej życiu nie było miejsca na takie wyprawy. Codzienne obowiązki i brak czasu, ale chyba nadto – zakodowany gdzieś w głębi duszy strach przed lataniem. – Nigdy wcześniej nie podróżowałam samolotem i wydawało mi się, że nigdy nie dam rady – śmieje się.

Pomysł wyszedł od jednego z synów, a inspiracja od rodziców narzeczonej syna – można powiedzieć doświadczonych pielgrzymów Camino. – Ja nawet nie wiedziałam, że takie rodzaje wędrówek i pielgrzymkowych szlaków istnieją – przyznaje pani Hania.

W końcu ciekawość i potrzeba przekroczenia własnych granic wzięły górę.

– Chciałam coś przełamać w sobie. Pokonać lęki, zrobić coś tylko dla siebie. A kiedy bilet był już kupiony, wiedziałam, że odwrotu już nie ma – wspomina. A okazja była niezwykła choćby z tego względu, że pani Hanna kończyła właśnie 60 lat.

W między czasie okazało się, że syn ze względów zawodowych wyruszyć nie może. Ale takimi rzeczami martwić się nie trzeba, gdy… syna się ma jeszcze jednego.

Z Porto wyruszyli w kierunku Santiago szlakiem wzdłuż oceanu.

– Kiedy przybyliśmy na miejsce, pomyślałam: „To bajka, inny świat”. Krajobrazy – zapierające dech. Ludzie serdeczni, żyjący dużo wolniej niż my w Polsce – opowiada.

Dni zaczynali o świcie. – Wstawaliśmy o siódmej, jeszcze było ciemno. Robiliśmy prowiant i ruszaliśmy w trasę. Kto pierwszy dotarł do schroniska pielgrzymów, ten mógł liczyć na tańsze miejsce na nocleg. Nam zależało na czasie. Szliśmy po kilkanaście, a czasem ponad 20 kilometrów dziennie.

Po drodze mijali lasy eukaliptusowe, klify, piaszczyste ścieżki i kwitnące opuncje.

– Zapachy i widoki były oszałamiające. Człowiek chciał to wszystko chłonąć, dotknąć, zapamiętać – mówi.

Oczywiście fizycznie już tak łatwo nie było. Pomimo, że pani Hanna i jej syn Grzegorz mieszkają na wsi, więc aktywność fizyczna obca im nie jest, to jednak na co dzień takich odcinków żadne z nich nie pokonuje.

Syn pani Hani co prawda zwykł właśnie w taki wędrowny sposób spędzać urlopy – spacerując po górach, wśród przyrody – to jednak na dwa dni przed wylotem uszkodził kolano. Mimo to nie odpuścił. – Pewnie zrobił to dla mnie. Jestem mu naprawdę bardzo wdzięczna – mówi nasza rozmówczyni.

Bąble na stopach, zmęczenie, związane choćby z potrzebą noszenia na plecach całego swojego ekwipunku, a czasem deszcz, były więc codziennym elementem tej wędrówki.

– Momentami wydawało się, że nogi już nie poniosą, ale człowiek szedł dalej. Jeśli ma się w sercu intencję, to w takich chwilach odkrywa się w sobie jakąś siłę, o której nie miało się pojęcia – wspomina pani Hania.

Na trasie spotykali ludzi z całego świata – Polaków mieszkających w różnych krajach, Hiszpanów, Niemców, Amerykanów. Każdy miał swoją historię i cel, by iść.

– Jedni szli z powodów religijnych, inni po to, by coś przemyśleć. Jedni w doskonałej kondycji fizycznej, inni starzy, z różnymi zdrowotnymi problemami. Nikt nikogo nie oceniał. Dało się odczuć niezwykłą wspólnotę ludzi w drodze.

– Idziesz swoim rytmem. W samotności, w ciszy. Czasem przez dziesięć kilometrów nikogo nie spotkasz. To czas na myślenie, na rozmowy z samym sobą. A jeśli idziesz z bliską osobą, od rozmów też nie ma ucieczki – tematy pojawiają się różne. To oczyszcza – mówi pani Hanna i dodaje:

– Wydawałoby się, że to zmęczenie powinno człowieka wyczerpać, a ono paradoksalnie leczy. Nigdy i nigdzie tak nie odpoczęłam, jak właśnie wtedy. Człowiek potrzebuje takiego wyciszenia. Tam, wśród wędrujących ludzi z całego świata, w prostych warunkach, bez telewizora i codziennych zmartwień, przypomina sobie, co jest naprawdę ważne.

Po ośmiu dniach wędrówki dotarli do Santiago de Compostela. Tam czekały na nich piękne widoki.

– Stanęliśmy przed zapierającą dech w piersiach katedrą, grobem świętego Jakuba Apostoła i największą na świecie, ogromną kadzielnicą. To robiło wrażenie, a ja po dotarciu do celu odczułam lekki niedosyt, że to już koniec – mówi pani Hania.

– Popełniliśmy błąd, bo zaraz po dojściu do Santiago postanowiliśmy zostawić plecaki, wykąpać się i dopiero potem wyjść do miasta. To był zły pomysł – śmieje się Grzegorz .

– Kiedy zdejmujesz plecak, nagle czujesz lekkość, jakiej wcześniej nie znałeś. Ale lepiej nie przerywać rytmu drogi. Camino kończy się dopiero wtedy, gdy dojdziesz z tym zmęczeniem i plecakiem do samego końca – stwierdzają z uśmiechem.

Dziś pani Hanna ma 60 lat. Zrealizowała coś, co jeszcze kilka lat temu wydawało się niemożliwe.

– Miałam swoje intencje, które mnie prowadziły. To, co się dzieje w człowieku podczas takiej wędrówki, trudno opisać. To trzeba przeżyć – mówi. Na pytanie, czy poszłaby jeszcze raz, odpowiada: – Zdecydowanie tak. Bo Camino nie kończy się w Santiago. Ono zaczyna się w nas.

 

 

ren

guest
0 komentarzy
Inline Feedbacks
View all comments