Kolejne spotkanie klubu „Ale nakręcone” – „Witaj w klubie”

Zdarzyło się naprawdę: gdy w połowie lat osiemdziesiątych epidemia AIDS stała się nie tylko poligonem doświadczalnym, ale również rękojmią zarobku dla wielkich koncernów farmaceutycznych, Teksańczyk Ron Woodroof zorganizował półlegalny, płatny system opieki dla zarażonych wirusem HIV. Gdyby w tym momencie postawić kropkę, łase na podobne historie Hollywood i tak przyjęłoby scenariusz bez zbędnych pytań. Ale są jeszcze fakty, obok których producenci nie mogli przejść obojętnie: po pierwsze, Woodroof sam był nosicielem HIV i kilka lat po wyroku śmiał się w twarz lekarzom dającym mu miesiąc życia. Po drugie, był pijakiem, dziwkarzem i homofobem.

Przemiana bohatera z impulsywnego i nietolerancyjnego prostaka w nieprzejednanego społecznika podana jest w sposób efektowny, wiedzie od jednego punktu węzłowego do kolejnego. Już w pierwszej scenie widzimy Rona uprawiającego seks z dwiema dziewczynami w zagrodzie na rodeo, by po chwili wkroczyć za nim w świat tanich spelun, placów budowy pełnych nielegalnych imigrantów i przyczep wyładowanych brudnymi redneckami. Gdy powietrze gęstnieje od plotek na temat choroby bohatera, uprzedzona i ciemna społeczność postanawia pozbyć się nosiciela „pedalskiej krwi”. Zderzenie z ziomkami nie boli jednak tak mocno jak starcie z lokalną służbą zdrowia – to właśnie w szpitalu rodzi się prawdziwy, zarówno emocjonalny, jak i dramaturgiczny, konflikt. Portretując Woodroofa, twórcy pozwalają sobie na skróty i uproszczenia, ale jest to starannie zaplanowana strategia. Woodroof ma być bohaterem, jakiego Ameryka uwielbia, a kino potrzebuje. Bohaterem, który bierze sprawy w swoje ręce i staje po stronie wykluczonych, a jednocześnie pozostaje tradycjonalistą i nie wysadza w powietrze gmachu konserwatywnych wartości.

plakat


Sprawdź również
Subskrybuj
Powiadom o
guest
0 komentarzy
najstarszy
najnowszy oceniany
Inline Feedbacks
View all comments