80. rocznica egzekucji członków Armii Krajowej w Przasnyszu. „Po ojcu zostało mi kilka listów”
Z Edmundem Zdanowskim, synem jednego ze straconych na przasnyskim rynku członków Armii Krajowej rozmawia Przemysław Prekiel.
Wychował się Pan bez ojca, bohatera niepodległościowej konspiracji. Kiedy zaczął Pan odkrywać prawdę o tym, co się stało 17 grudnia 1942 roku? To były częste rozmowy z mamą? Pytał Pan o ojca, skąd pochodził, jaki był, dlaczego tak się stało?
To, że urodziłem się już po śmierci ojca, to jednak nie odczułem aż tak jego braku. Dopiero stopniowo ludzie, którzy się ze mną stykali, szczególnie ci, którzy znali i cenili ojca oraz mamę, odkrywali to wszystko przede mną. To był jednak proces. Będąc w liceum miałem okazje poznać ludzi, którzy z ojcem byli w konspiracji, a wcześniej uprawiali z nim sport.
Z pewnością dziś Pan wie, że tata przed wojną był znanym i cenionym piłkarzem? Uprawiał ponadto boks, grał w ping-ponga?
Tak, choć to, że uprawiał boks, dowiedziałem się dzięki pracy Muzeum Historycznego. Wiem, że najbardziej kochał piłkę nożną, był bramkarzem, był w związku z tym popularny, bowiem bramkarz zawsze wyróżnia się na tle innych zawodników. Był też świetnym lekkoatletą. Skakał w dal i wzwyż, zdobywał medale na różnych zawodach lekkoatletycznych. Miałem taki medal ojca z zawodów ogólnopolskich w Płocku na których zdobył drugie miejsce. Lekkoatletyka i piłka nożna to były dwie jego ulubione dyscypliny.
Gdy dorastał Pan w Przasnyszu, jaki obraz ojca wyłaniał się Panu z opowieści rodziny oraz znajomych?
Ojciec był niezwykle komunikatywny. Był lubianym człowiekiem. Może więcej szacunku było ze względu na jego pracę, którą wykonywał, był urzędnikiem. Urodził się w Warszawie, miał wielu przyjaciół, był bardzo życzliwy dla ludzi, wielu ludziom pomógł. Zdobył nawet tak niedostępną osobę, jaką była moja mama, aż w końcu zawarli związek małżeński.
Gdzie rodzice przed wojną mieszkali w Przasnyszu?
Na ulicy Makowskiej mieszkała moja babcia i ja spędziłem część swojego dzieciństwa w czasie pobytu mamy w obozie koncentracyjnym. Mieszkaliśmy także na ulicy Mostowej.
Czy rodzicom udało się spotkać po aresztowaniu? Czy była szansa na chwilę rozmowy?
Mama odwiedziła ojca w więzieniu w Działdowie. Ale w opowieściach bardzo niechętnie wracała do tych dramatycznych chwil. Nawet o przeżyciach obozowych wspominała niewiele. Było to zapewne spowodowane tym, że byliśmy tylko we dwójkę, musiała zapewnić nam utrzymanie, pracowała od rana do wieczora, była nauczycielką. W wolnych chwilach przygotowywała do egzaminu z języka polskiego pewną Włoszkę, którą jeden z przasnyszan przywiózł będąc w armii gen. Władysława Andersa. Pamiętam ją dobrze, przychodziła bowiem do nas do domu na lekcje do mamy. Może i nie miała czasu na to wszystko. My nie mieliśmy nic. Mama wróciła w pasiaku obozowym, który jest teraz w Muzeum Historycznym w Przasnyszu. Jedynym barwnym momentem był opis jej ucieczki z obozu z grupą innych koleżanek.
Może Pan opowiedzieć?
Uciekły z kolumny przemieszczającej się z obozu do obozu w momencie zbliżania się frontu wschodniego. Kilka kobiet uciekło w bok, Niemcy nie mogli za wiele zrobić, nie mieli reflektorów, ani innych środków, żeby oświetlić drogę. Co ciekawe, te uciekinierki, a było ich pięć, jedna z Sopotu, druga z Krakowa, trzecia spod Przasnysza, czwarta z Poznania oraz moja mama, panicznie bały się, że dostaną się w ręce żołnierzy sowieckich. Nie bały się, że wpadną w ręce Niemców, panicznie jednak bały się wojsk sowieckich.
Co zostało Panu po ojcu? Mam na myśli jakieś pamiątki typu zdjęcia, grzebień, listy, rzeczy osobiste?
Zostało kilka listów, które ojciec pisał oraz kilka, które otrzymał. Mam przed sobą Medal Dziesięciolecia Odzyskanej Niepodległości z 1928 roku z podobizną Marszałka Józefa Piłsudskiego. Miałem jeszcze grzebień i organki po tacie, ale niestety w ciągu ponad pół wieku mojego pobytu w Gnieźnie w czasie przeprowadzki, zaginęło. Mam kilka artefaktów, które są dla mnie bardzo cenną pamiątka.
Jak wyglądało pańskie dorastanie w Przasnyszu? Mieszkańcy, nauczyciel, koledzy z klasy czy podwórka z pewnością dobrze wiedzieli, że jest Pan synem żołnierza ZWZ-AK, którego zamordowali Niemcy. Dało się to odczuć na co dzień?
Tak, na pewno, choć trzeba powiedzieć, że Przasnysz zapłacił za okupację straszną daninę krwi. W szkole podstawowej to właściwie połowa klasy to były pół sieroty, bez ojców. Może dwóch lub trzech kolegów miało tatę, reszta już nie. Nie byłem zatem pod tym względem jakimś wyjątkiem. Nie pytano mnie o to, zresztą chodziłem do szkoły w okresie stalinowskim, miały tam miejsce różne nieciekawe historie, gdyż szkołami kierowali ludzie, którzy byli sprawdzeni przez UB. Zdarzyło mi się kiedyś popełnić zbrodnię. Będąc uczniem trzeciej klasy szkoły podstawowej, strąciłem przez przypadek, w czasie przerwy, gdy rzucaliśmy się czapkami, portret Bolesława Bieruta. Otrzymałem wtedy, za co jestem bardzo dumny, chłostę od kierownika szkoły. Moja kariera walki z systemem zaczęła się więc bardzo szybko (śmiech). Mieszkańcy z kolei bardzo mamie pomagali. Byłem często zaopatrywany przez ludzi w zabawki i inne przedmioty, natomiast władze były bardzo niechętne. Nie wolno było nawet postawić żadnego pomnika.
Dlaczego? Władzy powinno być na rękę, gdyż przasnyscy bohaterowie zostali zamordowani przez Niemców?
Teoretycznie tak, jednak władze tłumaczyły, że oni nie za taką Polskę zginęli. Dopiero w 1972 roku udało się ten pomnik postawić. Wcześniej stał tam prosty brzozowy krzyż.
Był Pan wówczas w Przasnyszu, w momencie odsłaniania tego pomnika?
Mnie już w Przasnyszu nie było. Miałem wyjazd z chórem zagraniczny. Nie było to jakoś specjalnie nagłaśniane wydarzenie. Nie było to przecież godne szacunku, że dopiero trzydzieści lat po ich zamordowaniu stawia się pomnik tym bohaterom.
Od wielu lat mieszka Pan w Gnieźnie. Czy Przasnysz nadal zajmuje w Pana sercu szczególne miejsce? Jak Pan wspomina te lata, tych ludzi, z którymi Pan pracował, których znał?
Nigdy o Przasnyszu nie zapominam. Niech dowodem będzie fakt, że jeszcze w latach 60. napisałem „Przasnyski walc”, który stał się hymnem miasta. Przasnysz też o mnie pamięta. Zwrócono się do mnie o skomponowanie hejnału. Postarałem się to napisać z całego serca. Muszę powiedzieć, że ilekroć przyjeżdżałem do Przasnysza od strony Ciechanowa, to serce zawsze biło mocniej, a oczy wypatrywały znajomych twarzy. Bardzo dużo moich przyjaciół albo współpracowników już odeszło, wielu wyjechało. Pamiętam dobrze kolegów związanych z muzyką, a którzy grają do dziś w Kapeli Podwórkowej. Pamiętam Tadeusza Siółkowskiego, z którym razem pracowaliśmy w szkole i harcerstwie, i którego bardzo serdecznie pozdrawiam. Wspominał niezwykle ciepło Janinę Żbikowską, która była związana z moją rodziną licznymi związkami, jeszcze w czasie okupacji. Była dla mnie wzorem rzetelności, szlachetności, polskości. Jak powiedział kiedyś poeta: „Świat się składa z ludzi i z Polaków”.
rozmawiał Przemysław Prekiel
CWP