Mocna rzecz: Anaal Nathrakh – “Vanitas” [recenzja]

Założone w 1998 roku Anaal Nathrakh powraca z nowym, bezkompromisowym atakiem. Zabójczy duet – odpowiedzialny za całość muzyki Mick Kenney (ex-Mistress) i Dave Hunt (Benediction) wydzierający się jak opętany do mikrofonu, nie zamierzają zwalniać tempa.

Wszystkich, którzy spodziewali się płyty podobnej do Codex Necro, czy mini When Fire…, muszę niestety rozczarować. Anaal Nathrakh od 2004 roku sukcesywnie idzie nową ścieżką i wydany właśnie album Vanitas jest tego świetnym przykładem. Na całość składa się 10 kompozycji i naiwny ten, który myśli, że zespół luzuje w którymkolwiek momencie. Podobnie jak przy poprzednich krążkach, pierwsze przesłuchanie zostawia w głowie niezłą sieczkę, której głównymi winowajcami są intensywność kompozycji i wwiercający się w umysł, szalony, opętany wokal. Na dobrą sprawę małym odpoczynkiem (ale powiedzmy sobie szczerze, umownym) jest utwór Feeding the Beast, czyli ósmy numer z płyty. Hipnotyzująca gitara prowadząca i średnie tempa to jednak tylko preludium do jednego z najciekawszych utworów na płycie – Of Fire, and Fucking Pigs, który atakuje nas od samego początku mocno wkręcającym się w pamięć motywem przewodnim.  Jeśli cofniecie się o kilka kawałków, zwrócicie uwagę na numer dwa – Forging Towards the Sunset, gdzie usłyszeć można dość popularne w twórczości AN, uważane przez wielu za festynowe przyśpiewki, melodyjne motywy wokalne zaśpiewane na kilka czystych głosów.

Moim pierwszym zarzutem w stosunku do Vanitas było niewykorzystanie potencjału tego rozwiązania, znanego chociażby ze świetnego albumu Hell Is Empty, and All the Devils Are Here (utwory Shatter the Empyrean i Lama Sabachthani). Dziwnym trafem dostrzegłem je dopiero później, co w przypadku wcześniejszych płyt Anaal Nathrakh się nie zdarzało. Kilka numerów dalej znajdziecie natomiast prawdziwy hit tego wydawnictwa, czyli You Can’t Save me, so stop Fucking trying. Świetny motyw przewodni, chwytliwy refren, trochę niepokojących elektronicznych motywów. To jeden z tych utworów, których chce się słuchać przy wykręconej do granic możliwości gałce głośności, szczególnie kiedy w żyłach pulsuje adrenalina, bo żona przyczepiła się o niedokładne odkurzenie mieszkania.

Powiedzieć, że Anaal Nathrakh zmiękczył swoje brzmienie to grzech podobny do obejrzenia koncertu Justina Biebera. Vanitas brzmi jednak inaczej, bardziej mięsiście, słychać tu trochę mniej brudu. Nie wierzę, żeby tacy wyjadacze jak Kenney i Hunt nie zrobili tego celowo, eksperymentując z brzmieniem, starając się odróżnić Vanitas od poprzednich krążków. Doskonale im się to udało, bo choć od wielu lat zespół ma swój własny, niepodrabialny styl, to najnowsze wydawnictwo trudno pomylić z innymi dokonaniami duetu. Vanitas stało się właśnie jednym z moich ulubionych dokonań Anaal Nathrakh i śmiem twierdzić, że jedną z najlepszych rzeczy jaką w tym roku słyszałem. I choć zamieszony jakiś czas temu na YouTube zwiastun albumu wywołał we mnie raczej mieszane uczucia, to po mniej więcej 10 przesłuchaniach Vanitas jestem zachwycony. Mocna rzecz.

Paweł Winiarski


Sprawdź również

Komentarze są zamknięte, ale 1 | Trackbacks i Pingbacks są otwarte.